Widziałem, jak bierze tabletkę i
popija wodą. Poprawiła arafatę. Wczoraj znów to miało miejsce. Nie mogłem
patrzeć, jak cierpi. Ale ona... Ona wolała mnie nie słuchać. Taka już była.
Wieczna samotnica. Dziw, że się ze mną przyjaźniła. Chociaż my zawsze byliśmy
razem, na dobre i złe. Ale mi coraz częściej zdarzało się towarzyszyć jej tylko
przy tych złych.
Sasuke siedział trzy lub cztery
rzędy powyżej niej. Chciałem się dowiedzieć, co się stało, ale oczywiście nic
mi Reru nie powiedziała. Od dawna już wiedziałem, że z brunetem jest coś nie
tak. Był na coś chory. Prawdopodobnie, kiedy się spóźnili, moja Mała pomagała mu...
No właśnie, w czym? Moja Mała... Boże, jak to seksistowsko zabrzmiało. Moja
mała Reru, chyba lepiej teraz.
Na W-f biegałem jak pojebany.
Musiałem czymś zając głowę. Widziałem, jak Czerwona powoli odpływa... Nic
dziwnego, skoro siedzi na opiatach. Czasami mam ochotę jej powiedzieć, że
niczego nie załatwię od kumpli i żeby lepiej skierowała się z tym do policji,
czy coś, ale kiedy patrzę, jak cierpi moje serce robi się miękkie.
To już trwa jakiś czas. Chyba od
śmierci matki. Tak, właśnie... To już piąty rok. Jak to szybko i boleśnie
zleciało.
Dzwonek oznajmił koniec lekcji, a ja
poleciałem się szybko przebrać, widziałem, jak dwójka laików sportowych schodzi
z trybun. Zobaczysz, kochana, pogadamy sobie.
- Mogłabyś się przynajmniej
powstrzymać na lekcji. – Upomniałem ją przy szafce.
- Bolało – powiedziała, jakbyśmy
gadali o tym, że świeci słońce.
- I ty to z takim spokojem do mnie
mówisz? Kurwa, Reru, opanuj się dziewczyno! Co ty sobie myślisz, że to takie
super patrzyć, jak się narkotyzujesz, bo cię boli. Już ci raz powiedziałem, w
jaki sposób ty masz to załatwić, ale co? Ty się, kurwa, po prostu boisz! Jak
nie ty, to ja to załatwię i będzie po sprawie... - Nabrałem powietrza na
kolejną dawkę besztania, ale dostałem w twarz.
Spojrzałem na nią i wiedziałem, że
jest wściekła. Coś do mnie powiedziała. Mam się chyba nie wpierdalać. W uszach
mi szumiało, a pod powiekami czułem łzy. Zagalopowałem się. Obiecywałem trwać
przy niej, nie dotrzymałem słowa. Patrzyła na mnie tak złowrogo. Trzasnąłem
szafką i poszedłem w stronę wyjścia, minąłem jej motor i ruszyłem w stronę
metra. Gdy tylko znalazłem się w cichej alejce, łzy same poleciały.
Płakałem
z... bezsilności.
To nie był pierwszy raz, gdy mnie
uderzyła. Na pewno też nie ostatni. Ale skoro to zrobiła, na pewno
przekroczyłem granicę. Nie miałem prawa jej niczego wypominać. Miała rację. To
było jej życie. Nawet jeśli miałbym tylko stać jako obserwator jej powolnej
śmierci.
To jej
życie.
***
Zaparkowałam motor przed garażem.
Pewnie jeszcze na wieczór podjadę po fajki, więc nie ma sensu go wprowadzać.
Spojrzałam na domek. Światła pogaszone. Chociaż to dobrze. Nie byłam w humorze
do zabaw, a tym bardziej do kłótni, która pewnie by nastąpiła.
Otwarłam
drzwi i przebiegłam wzrokiem po salonie. Perfekcyjnie czysty. Ściągnęłam moją
neonową bluzę. Rękawiczki od motoru położyłam na szafce wraz z kluczykami.
Odgarnęłam za ucho moje włosy.
Uderzyłam Naruto, znowu... Nie byłam
z tego powodu dumna. Nie czułam też skruchy. Na sucho przetwarzałam fakty dnia
dzisiejszego. Dziwna choroba Sasuke, zachowanie Naruto i ostatnia tabletka
„ratunkowa”, która już się rozłożyła w żołądku, podczas lekcji W-f'u. Zdjęłam
arafatę.
Nie chciałam patrzeć w lustro. Nawet
Naruciakowi nie pozwoliłam tego obejrzeć. Wiedziałam jedynie, że boli...
Weszłam na górę. Do swojego pokoju, tam gdzie jestem ja ze swoimi myślami, póki
nikt mi się przeszkodzi.
Rzuciłam plecak w kąt, ale po chwili
westchnęłam i wyciągnęłam zeszyty, odrabiając lekcje, pakując się na jutro i
sprawdzając, czy wszystko mam. Wiedziałam, że nie mam, a kłótnia z Naruto
dodatkowo ograniczała mi zdobycie tego. Otworzyłam komputer. Ledwo zalogował
się system, a ja już pisałam wiadomość do znajomego.
„Potrzebuję.” - Krótko i na temat, a
odpowiedź natychmiastowa.
„Ile?”. Przeanalizowałam całą
sytuację i uznałam, że na pewno na dzisiaj jedną, plus cały tydzień.
„30.” Otworzyłam szafkę z forsą.
Przeliczyłam, ile mam i czy mi starczy. Dziesięciodniowa kuracja...
„Zniżka dla stałego klienta?” - Otrzymałam
odpowiedź i się zaśmiałam.
„Dorzuć dwie ampułki, to zapłacę jak
wszyscy” - odpowiedziałam i prze-kalibrowałam się na dwunastodniową
kurację.
„Czekam, tam gdzie zawsze i
wypatruję twego motoru.”
Nie ociągając się, wzięłam forsę i
ruszyłam w wyznaczone miejsce. Oczywiście chłopak czekał i wypatrywał. Tak, jak
obiecał.
- No, śliczna – cmoknęłam go w
policzek, a on mnie – twoje zamówienie. - Wcisnął mi blister i dwie ampułki w
kasetonowych oprawkach, żeby się nie zbiły, a ja mu kasę.
- Dzięki Dei. Co dziś robisz, oprócz
szeroko pojętej pracy. – Uśmiechnęłam się, chowając swoje zamówienie.
- Idę na imprezę, piszesz się? - Puścił
mi oczko.
- Wiesz, nie dziś. Jakoś humor nie
teges - powiedziałam, opierając się o ścianę bloku, przy którym staliśmy.
- Uuu, cóż to mojej pięknej się
stało?
- Naru – rzuciłam beznamiętnie, a
chłopak pojął w mig.
- Kłótnia małżeńska? - spytał.
- I to z rękoczynami. – Zaśmiałam
się sztucznie.
Chłopak jedynie mnie przytulił i
pogłaskał po głowie.
- Gdzie cię uderzył? - Spojrzał na
mnie poważnie.
- Naru? Ten ciołek? Niech by tylko
spróbował. - Zaskoczona wyswobodziłam się z jego objęć.
- Uderzyłaś go? - Popatrzył na mnie
jak na wariatkę.
"Nie pierwszy raz, przecież" –
skomentowałam w myślach, ale nie musiałam niczego wypowiadać, bo on wiedział.
Ten długowłosy, mojego wzrostu (czyt. niski) blondynek wszystko wiedział. Tylko
nie zawsze był w stanie to pojąć. Pewnie, kiedy zaserwowałam mu zamówienie,
zamiast Naruciaka, pomyślał, że to on jest przyczyną. W końcu głównej przyczyny
jeszcze nie było w domu.
- Chodź chociaż na kielonka –
mruknął mi do ucha, drażniąc mój płatek.
- Dei, zboczeńcu. – Zaśmiałam się
odpychając go lekko. - Po pijaku nie jeżdżę.
- Ale po prochach tak? - Pokręcił głową.
- Turlaj dropsa. – Dźgnęłam go palcem
w brzuch. - Dobra, słońce, ja spadam. – Przytuliłam go i cmoknęłam w policzek.
- Pa! - również mnie cmoknął i tyle
się widzieliśmy.
Z ciężkim sercem wracałam do domu.
Motor wprowadziłam do garażu, widząc, że powód mojej lekozależności siedzi w
salonie. Swoje zamówienie ukryłam w półce pomiędzy starymi płytami a jakimiś
drobiazgami, które zaśmiecały dom i wylądowały tutaj. Głównie rzeczy mamy.
Przecież już jej nie było, prawda? Po co komu były w domu? Tylko jej zdjęcie
się ostało. Na moim biurku.
Kiedy skończyłam chować, co miałam
do schowania, przypomniałam sobie, że nie kupiłam fajek. Zaglądnęłam do paczki.
Cztery i jeden blant, wciśnięty mi na odstresowanie przez Dei'a. Maryśka to nie
dla mnie, chociaż, szczerze, może po dzisiejszej awanturze, jaka mnie czeka na
górze, warto by spróbować jeszcze raz? Fajki także schowałam do półki i wolnym
krokiem ruszyłam do domu. Pokonałam cztery schodki i znalazłam się w wąskiej
garderobie. Telefon zostawiłam tutaj. Nie chcę, żeby mi go rozwalił.
- Gdzie byłaś? – Usłyszałam głos,
znienawidzony przeze mnie i wywołujący odruch wymiotny, akurat w momencie, gdy
ściągałam arafatę.
- Nigdzie. – Odwróciłam się do
niego.
- Właśnie widzę. - Zazgrzytał
zębami.
***
Nie dzwoniła, nie pisała. Jest na
mnie wściekła, a ja na nią. Jakie to jest głupie. A może leży i zwija się z
bólu, a ja nawet nie mogę jej pomóc? Albo tym razem była awantura, że się
patrzy i posunął się o krok za daleko?
Nie mogłem usiedzieć w miejscu. Kręciłem
się po pokoju, aż nawet mama tu zaglądnęła, pytając, czy wszystko okej. Kiedy
padło imię Czerwonej, już wiedziała i o nic więcej nie pytała. Podszedłem do
lustra. Lekkie zaczerwienienie i tyle. Nie będzie śliwy, nie będzie znaku.
Powstrzymała się, mimo że uderzyła. Ale mogła to zrobić o wiele mocniej.
Komórka zapiszczała, a ja jak
wygłodniałe zwierzę, rzuciłem się w jej kierunku. Niestety to nie ona.
„Deidara” - Głosił napis, a ja
otwarłem wiadomość.
„Była. Coś ty jej nagadał?” - Czyli
załatwiła sobie prochy beze mnie.
„Żeby się opamiętała” -
odpowiedziałem.
„Sam się, kurwa, opamiętaj, ciebie
ojciec nie leje, nie wiesz, jak ona się czuje, a podobno jesteście najlepszymi
przyjaciółmi i trwa to od pięciu lat.” - Jak zwykle szczery do bólu.
„Ile?” - Zadałem pytanie. Zwykle,
gdy kupowała beze mnie, brała najwyżej dawkę na trzy dni.
„12” - Co?
„Na ile jej starczy?” - To, że
wzięła zapas na dwanaście dni, nie znaczy, że na tyle jej wystarczy.
„Patrząc na nią stawiam 10tys jenów,
że dziś sobie wstrzyknie, jutro też, ale dodatkowo weźmie tabletki. Przy jej
obecnym stanie... Pięć dni?” - Załamałem się. Zwłaszcza, że wiedziałem, że
gdzieś tam, niedaleko mnie, on to robi... A może jeszcze nie wrócił? Oszukuję
się. Mama mi mówiła, że widziała jego auto, jak przejeżdżał koło nas. Oby
zdążyła przed nim. Oby jeszcze się nie napił. I oby ona nie zaczęła pyskować.
***
Klamra paska przejechała mi po
plecach, najwidoczniej je raniąc, ponieważ czułam piekący ból. Potem uderzenie
w kark, znów w to samo miejsce, co wczoraj.
- I co, czujesz się lepiej? – Zakpiłam
z niego, patrząc mu w oczy.
Chciał mi dać w twarz, ale się
odsunęłam. Więc poczułam, jak jego otwarta ręka ponownie trafia na kark.
Wypuściłam ze świstem powietrze. Wstałam z podłogi, na którą upadłam i stanęłam
z nim twarzą w twarz. Był wściekły, jak zwykle, do tego podpity, a ja nie w
humorze.
- Ja ci, kurwa, dam! - Złapał mnie
za nadgarstek, nim zdążyłam zareagować i pchnął mnie na stół.
Boleśnie zahaczyłam o kant biodrem i
wywróciłam się razem z krzesłem. I znów wstałam. Trudno, ojczulku, dzisiaj się
tak łatwo nie poddam. Był coraz bardziej wściekły, a ja coraz bardziej
zdeterminowana.
Pociągnął mnie za ramię do góry,
ściskając tak, że pozostawił zaczerwienienia. Wyszarpnęłam się, ale zaraz potem
poczułam pchnięcie na szafkę. Przyjebałam w nią tyłem głowy i lekko mnie
zamroczyło. Znów leżałam. Pasek uderzył mnie mocno w udo. Mimo bólu, znów
stałam na nogach, a ojciec robił się coraz wścieklejszy. Szarpaliśmy się
chwilę, a potem poczułam, jak ostry metal przejeżdża po moim ramieniu.
Zdezorientowana spojrzałam na rozcięty T-shirt, a potem na ojca. Trzymał nóż w
ręce i miał mord w oczach.
Stałam w bezruchu o sekundę za
długo, usłyszałam darty materiał i ściekającą krew z uda. Ściekałaby mi z
twarzy, gdyby nie moja ostateczna reakcja, gdy machinalnie odrzuciłam jego
rozpędzoną rękę. Szarpnął mnie po raz kolejny z nożem w ręku, rozcinając w
pasie T-shirt i zahaczając o skórę. Rzucił mną bardzo mocno o podłogę, potem
podniósł i rzucił kolejny raz na szafki.
Odbiłam się od nich jak laleczka i
już nie wstałam z podłogi. Pewnie, gdybym miała w pobliżu gdzieś białą flagę,
machałabym nią teraz nad głową. Jednak tylko leżałam. To był znak mojej
kapitulacji. Już nie miałam siły.
Ojciec chyba też, bo ulotnił się dalej
pić. Ja po pięciu minutach otrząsnęłam się i poszłam do łazienki. Obejrzałam
obrażenia. Było gorzej niż zwykle, ale znów obroniłam twarz. Trudno mi się
oddychało. Poszłam do pokoju i się przebrałam. T-shirt do spalenia. Trzeba
zaopatrzyć się w nowy. Opatrzyłam rany. Tej na plecach nie zdołałam. Nawet
chyba nie chciałam. Założyłam ciemną bluzkę i ciemną bluzę kangurka. Zmieniłam
spodnie.
Po cichu
zeszłam na dół. Wyjęłam potrzebne mi rzeczy w garażu. Przełamałam ampułkę i po
chwili wprowadzałam ciecz do żyły. Posiedziałam chwilę w garażu. Łyknęłam
jeszcze tabletkę, a potem chwyciłam paczkę fajek i ruszyłam z domu.
Normalnie poszłabym do Naruto, ale
jestem z nim pokłócona, więc tego nie zrobię. Jednak ruszyłam w jego stronę.
Był tam sklep, czynny dwadzieścia cztery na dobę, więc zakupiłam tak
interesujące mnie fajki i piwo. Znali mnie w tym sklepie i już nawet nie
pierdolili się z pytaniem o dowód. Jak nie osobiście, to jakiś żul by mi kupił.
Poszłam dwa domy dalej od mieszkania
Naruto i usiadłam w małym parku. Wyciągnęłam blanta od Deidary.
- Co mi tam - mruknęłam do siebie i
go odpaliłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz